Rowerowe wojaże wokół NowogarduWreszcie wakacje! Choć to, w moim przypadku, termin nieco umowny, to jednak zobowiązania wynikające z umowy – zlecenia, a także ostatnia sesja nadzwyczajna, dość precyzyjnie wyznaczyły datę, po której dopiero mogłem zdecydować się na dłuższy wypad rowerowy.
Wsiadłem na jako-tako przygotowany rower i… zaczął się problem: dokąd jechać?

Po dłuższej deliberacji podjąłem męską decyzję: jadę do Kulic!
Nie ujechałem więcej niż kilkaset metrów, gdy pojawiło się kolejne pytanie: dlaczego właśnie tam? Tym razem odpowiedź nasunęła się szybko. Od zawsze odczuwałem niezwykłe podekscytowanie zjeżdżając z „asfaltówki” w aleję starych i wysokich drzew, prowadzącą wprost do dworu.
Tu, pod koronami drzew, moja wyobraźnia sprawiała, że czułem się tak, jakbym wpływał… „na suchego przestwór oceanu,…”. Po jakimś, bliżej niesprecyzowanym, czasie, kiedy dotarłem wreszcie pod bramę wjazdową na dziedziniec, w pierwszej
chwili odczułem ulgę. Przecież odrestaurowane przed kilkunastoma laty zabudowania dworskie nadal prezentują się okazale. Przecież od ostatniej mojej w tym miejscu bytności wszystko jest takie, jak było. Czyżby czas się tu zatrzymał?
Po pewnej chwili poczułem jednak, że „zagospodarowała” się tutaj jakaś złowroga cisza, której trudno byłoby się wcześniej doszukać. W takiej atmosferze obudziły się wspomnienia z lat mojej młodości.
To tu, po tym dziedzińcu, zmierzałem z grupą rówieśników w kierunku pobliskiego boiska, szumnie zwanego stadionem. Przyszliśmy pieszo, z odległego o kilka kilometrów Wojcieszyna, aby z miejscowymi rozegrać mecz piłki nożnej.
Na dziedzińcu było sporo starszej młodzieży i dorosłych. Zapewne czekali na początek zabawy ludowej. Bufet już zaczął funkcjonować. Nas (trampkarzy) takie zabawy zaczną interesować dopiero za kilka lat.
A po kilku latach bywałem tu wielokrotnie, a to jako grajek, a to jako tanecznik. Świetlica najczęściej nie była w stanie pomieścić jednocześnie wszystkich „zabawowiczów” i dlatego na dziedzińcu, gdzie teraz na pięknie utrzymanym trawniku rozpanoszyła się paskudna cisza, wówczas „buchało” życie!
Wsiadłem na rower, kierując się do wsi. Obejrzałem się (nawet kilkakrotnie) w nadziei, że na oddalającym się dziedzińcu kogoś wreszcie dojrzę – niestety. W głowie kołatało mi zakończenie cytowanego już sonetu: - Jedźmy, nikt nie woła.
Jadąc przez wieś, w kierunku miejscowego kościółka, już z daleka dojrzałem dom, w którym niegdyś zamieszkiwali dwaj bracia muzykanci. To do nich przyjechaliśmy wówczas (z kolegą) na swych motocyklach, aby zaczerpnąć garść wiedzy od bardziej doświadczonych chałturników. Teraz wokół panuje tu wszechobecna cisza.
Jadę dalej i… koniec wioski. Pojadę do Jarchlina. Może tam, wspominając zdarzenie ze swego wczesnego dzieciństwa, pozbędę się tej, jakże uciążliwej, nostalgii.
Może…

Lech Jurek